[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zresztą, gdzie były czasy,gdym — otoczony zupełnie innymi ludźmi — wołał “pistolety!” i natychmiast czuł je w dłoniach?.Teraz chciałem najdłuższy rapier — przynoszono mi paradną szpadę; żądałem broni palnej — dawano mi podróżną pukawkę miast kawaleryjskich pistoletów.O zbroi nawet nie mówiłem, bom przeraził się samą myślą, iż ubiorą mnie w jakąś zardzewiałą brytfannę, porzuconą na dnie arsenału.Lecz kto był temu winien? Przecież sam kawaler Del Wares, niestety! Tak bardzo chciałem zerwać z całym swoim życiem, ze wstrętną służbą u boku Egaheer, żem jak ognia unikał wszystkiego, co mi się z tą służbą kojarzyło.Miałem jakieś dwie szpady pod ręką, nie licząc ćwiczebnych floretów, lecz to nie był ekwipunek wojenny; owszem, mogłem bić się tym o honor, ale już nie na prawdziwej wyprawie, gdzie klinga nierzadko musiała sprostać nie tyle klindze innego szlachcica, co uderzeniom jakichś strasznych drągów, zresztą nie wiadomo jakiego i w czyich dłoniach trzymanego oręża; potrzebny był mi rapier, czy zgoła pałasz żołnierski, ot i wszystko! Lecz o takich rzeczach moja służba nie wiedziała nawet tego, że są w domu.I niewiele, a poczułbym się żałosny.Śmieszny niczym jakiś weteran wojenny, emerytowany sierżant dragonów, który podchmieliwszy w oberży, pragnie ruszać na kolejną wojnę, z butelką wina w jednej, a udźcem jagnięcia w drugiej dłoni.Lecz na szczęście w samą porę znaleziono mój wojenny przyodziewek, a za przyodziewkiem całą resztę.I gdy mię powiadomiono o przybyciu kilku jeźdźców, byłem już gotów do drogi.Chwała Bogu! Bom nie spodziewał się wcale, iż dzielny Vel Reano jest przy panu Del Wares niczym orzeł wobec opasłego kaczora.Ten człowiek nie dość, że przysłał swój poczet, to jeszcze sam przybył na czele, w zbroi, z pistoletami w olstrach przy siodle.Ba! ujrzałem nawet muszkiet przy kulbace.W dwie godziny wyszykował się na wyprawę, wydał rozkazy swoim ludziom, a wreszcie przybył na miejsce, gdy ja sam w tym czasie zaledwie zdołałem znaleźć oręż.— Wiem już, co zaszło.Pański służący uwiadomił mię o pożarze, zresztą głośno o tym w całej okolicy — rzekł, uchyliwszy kapelusza.— Proszę przyjąć wyrazy ubolewania.Chłodno powiedziane.Popatrzyłem mu w oczy.Od dłuższego już czasu byliśmy na “ty”.— Powinniśmy zamienić dwa słowa — powiedział.— Zamieńmy więc.Gdzie jest Aluoin? — spytałem, nie widząc służącego między jezdnymi.— Nieomal zajeździł konia i sam byłby wyzionął ducha, dzielny chłopak.Zatrzymałem go u siebie.Zsiadł z wierzchowca.Pokazałem drogę w głąb parku.— Źle się stało.— Jest w areszcie domowym.Nie rozmówi się z nikim, ręczę za to.Czy to pewny człowiek?Znowu popatrzyłem mu w oczy.— Wierny.Ale czy pewny? Nie.Vel Reano, jesteś człowiekiem, jakiego mi trzeba.Znam twoją przeszłość; wiem, kim byłeś w Arelay — oznajmiłem krótko, bom nie chciał bawić się w omówienia.— Nosiłeś jeden z sześciuset sześćdziesięciu sześciu piekielnych medalionów, sprzedałeś się diabłu, by pod jego sztandarem walczyć przeciw Bogu, ale o szczęście ludzi.Wierzyłeś w to, lecz straciłeś tę wiarę, albo może raczej wydarto ci ją siłą.Porzuciłeś służbę, a pomimo to jesteś zgubiony, twoja dusza nie należy już do ciebie.Widzisz więc, że naprawdę wiem, kim jesteś i kim byłeś kiedyś.Jednak przede wszystkim, Vel Reano, jestem ci szczerym przyjacielem, cenię twoją przyjaźń i nie chcę jej stracić.Jeśli Aluoin powiedział to, co powiedział, to nie dlatego, iżbym zamierzał cię jakkolwiek szantażować.Chciałem cię zaalarmować, oto wszystko.— Wszystko? — zapytał z ponurym szyderstwem.— Doprawdy, mój drogi Del Wares, mówisz: “Oto wszystko”? Przecież to zaledwie początek! W jaki sposób chcesz zachować naszą przyjaźń?— W taki oto, że tu i teraz powiem ci, kim ja jestem.Otóż służyłem wiernie pewnej mrocznej potędze, bo nie istocie nawet.I porzuciłem tę służbę, albowiem stała mi się wstrętna.Jakże, Vel Reano? Czy nie jesteśmy braćmi?— Zaś ta mroczna potęga czy też istota.? — zapytał powoli, z twarzą ukrytą w mroku.— Ta, która /niszczyła twoją wiarę, Vel Reano.— Jej imię.— Usłyszałeś je dzisiaj.— Od sługi.Jej imię, Del Wares.— Egaheer.— Del Wares, przyjacielu, tyś oszalał.Nasłuchałeś się baśni.— Wezwała mnie z powrotem.Odmówiłem.Wiedziała, co dla mnie najcenniejsze.Kazała spalić moje stajnie.Spaliła moje konie, Vel Reano.— Chcesz więc rozpętać wojnę z powodu koni?— Dziś konie — rzekłem.— Jutro służba.Pojutrze dom, a wreszcie przyjaciele.Na koniec zaś ja sam.Obiecała mi wolność, lecz jej słowo nic nie znaczy, Vel Reano.To demon zachcianki i kaprysu.Ze wszystkiego, com przeżył, pozostając w jej służbie, czy wiesz, co było najstraszniejsze? I najbardziej niebezpieczne? Rozmowa.Każda rozmowa z nią; każda chwila, gdy skupiała uwagę właśnie na mnie i na nikim innym.Każde spotkanie zaowocować mogło niezasłużoną nagrodą lub niezawinioną karą.Lub zadaniem niemożliwym do spełnienia, takim właśnie jak to, którego teraz nie podjąłem się spełnić.Nie wiem, do czego to COŚ dąży, nie pojmuję, czego chce.Ponieważ zamierzam cię prosić, Vel Reano, byś mi towarzyszył w wojennej wyprawie, posłuchaj.Oto, co zdarzyło się dzisiaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •