[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Aha.- Buckroyd pochylił się, oparł łokieć na stole i osłonił usta dłonią.-Czy dlatego, że sądzisz, że on w ogóle nie przyjedzie?Guerney przytaknął ruchem głowy.- Mam wrażenie, że to nie wchodzi w rachubę.- Rozumiem - mruknął tamten.- Obawiam się, że muszę ci przyznać rację.Czy podejrzewasz zatem, że chłopaka wcale nie ma w Anglii?- Zastanawiałem się nad tym.Wkrótce powinienem dostać jakieś dowody,lecz mimo wszystko uważam, że jednak go tu przywieziono.- No cóż, w takim razie, być może, uda mi się zdobyć trochę informacji.Spróbuję nieco powęszyć, jeśli ci na tym zależy.- Tak, George.Będę ci bardzo wdzięczny.Buckroyd pokiwał głową, potem wzruszył ramionami i zmarszczył brwi.91 - Bóg jeden wie, o co tu chodzi.Na razie jesteś w kropce, Simon.To musibyć jakaś brudna rozgrywka.- W moim fachu rzadko się zdarzają sprawy czyste od początku do końca,każda jest brudną rozgrywką.Tej jesieni musiałem pojechać na Sardynię, klientzwrócił się do mnie już po zapłaceniu okupu, gdy urwał się wszelki kontakt zporywaczami.Wtedy też nie wiedziałem, od czego zacząć, bo przecież dostalipieniądze, a nie uwolnili zakładników.Okazało się, że chcieli czegoś więcej niżtylko okupu.Ktoś wynajął niewłaściwych ludzi do opieki nad porwanymi, postą-pił bardzo głupio, już lepiej było ich zabić.Teraz z kolei zdumiewa mnie każdenastępne posunięcie.To wszystko nie trzyma się kupy.- Zażądali dziesięciu milionów? - upewnił się Buckroyd.- Dobra.Czy mamdo ciebie zadzwonić, gdy się czegoś dowiem?- Oczywiście, tylko nie zostawiaj dla mnie żadnych wiadomości.Mieszkamw hotelu Connaught.Buckroyd zachichotał.- W tym grobowcu? Udupili cię na dobre.- Zamyślił się na krótko.- A nieprzyszło ci do głowy, że musieli ze sporym wyprzedzeniem zarezerwować cipokój? To przecież Connaught.- Może i tam mają swoją wtyczkę - wtrącił Guerney.- Muszę przyznać, żeten fakt jest również zastanawiający.Dzwonek telefonu poderwał go z łóżka.Półprzytomny zapalił lampkę i spoj-rzał na zegarek: była trzecia w nocy.Natychmiast rozpoznał głos tego samegomężczyzny, z którym rozmawiał w Nowym Jorku.- Proszę słuchać uważnie - rzucił tamten krótko.Nastąpiła dłuższa przerwa.- Tak.Słucham - odparł w końcu Guerney.- Dowód, którego się pan dopomina, zostanie dostarczony do hotelu w ciągunajbliższych trzech godzin.Przekażemy go przez kierowcę taksówki, więc możesię pan nie wysilać i nie tracić na próżno czasu.Nie musi go pan nawet pytać,skąd przywiózł tę przesyłkę, bo otrzyma pan adres.Pieniądze mają zostać przela-ne na konto w banku szwajcarskim, pózniej pozna pan szczegóły.Na razie proszęsię tylko upewnić, czy Paschini nadal chce zapłacić.Jasne?92 - Tak, zrozumiałem.W tej samej chwili rozległ się w słuchawce ciągły sygnał.Guerney położył sięz powrotem i zapatrzył w sufit.Tłumaczył sobie, że tamci zapewne już wiedzą, iżwychodził z hotelu.W każdym razie zawodowcy, jeśli z takimi miał do czynienia,powinni go śledzić.Zresztą jego manewry na stacjach metra musiały dać im dozrozumienia, że on także nie jest człowiekiem z ulicy.Nie był pewien, czy udałomu się zgubić ogon, czy nie.Rozmówca nie wspomniał nawet słowem na tentemat.Nadal nie mam najmniejszego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, powta-rzał w myślach.Czuł się tak, jakby patrzył na fotografię niezwykłego stworzenia,którego nigdy przedtem nie widział, a próba sklasyfikowania go metodą elimina-cji pewników nie przynosiła żadnych rezultatów.Na pewno nie był to słoń anitygrys, ani antylopa.Tylko ta negatywna wyliczanka szła mu dobrze.Poszedł do łazienki, przepłukał wodą usta, a następnie przebrał się w dres, za-łożył obuwie do biegania i zjechał do głównego holu.Natychmiast z oszklonejbudki wyszedł nocny portier, wygładził na sobie marynarkę uniformu i odprowa-dził go do wyjścia, starając się nie okazywać zdumienia.Guerney uśmiechnął sięszeroko, jakby był dumny ze swej ekscentryczności.- Proszę zadzwonić, kiedy pan wróci.Portier otworzył drzwi, stanął w progu i głęboko wciągnął w płuca chłodnepowietrze.Guerney poszedł w jego ślady.- Spaliny odrzutowca - oznajmił, rozglądając się uważnie na wszystkie stro-ny.- Wystarczy go tylko dotknąć - rzekł portier, wskazując przycisk dzwonka.Guerney ruszył truchtem.Pobiegł ulicą North Audley, dotarł do placu Berke-ley i skręcił w stronę Tamizy.Powietrze było przesycone wilgocią.Lekki wiatrszumiał w wąskich uliczkach niczym sanki na niezbyt stromym zboczu.Chociażdo świtu było jeszcze daleko, przy każdym oddechu czuło się w gardle gryzącespaliny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •