[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poza mną nie miało tu prawa kręcić się nic żywego.Ja zaś miałem szansę pozostać żywy tak długo, jak długo byłem w stanie maszerować.Ubranie było dobre, ale musiało mieć jakieś ciepło do utrzymania, a ciepło mogło pochodzić jedynie z ruchu mojego ciała.Widziałem jeden budynek - powinny być inne.Powinno tu w ogóle być coś jeszcze oprócz śniegu.Było.Prawie w to coś wpadłem.Przy kolejnym kroku poczułem, jak podłoże ustępuje mi spod nóg i jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w dziurę; rzuciłem się w tył, lądując na śniegu.Około jarda przede mną, kawał lodu osunął się gdzieś w dół i spojrzałem na ciemną powierzchnię wody.Od otworu rozchodziły się promieniste pęknięcia.Byłem na zamarzniętym morzu, a nie na stałym lądzie.Przy tej temperaturze wystarczyłoby zamoczyć stopę, a zagłada przyszłaby szybko i nieubłaganie.Pomysł nie wydał mi się zbyt pociągający, toteż rozpłaszczyłem się jak żaba i ruszyłem w tył, byle dalej od przerębli.Jakieś pięćset jardów od niej wstałem i czym prędzej podążyłem z po­wrotem po znikających już w sypiących płatkach śniegu własnych śladach.Śnieg przestawał padać, ale wiatr nie słabł ani na chwilę, podrywając leżący na ziemi puch w miniaturowe zawieje.Uważnie rozejrzałem się wokoło: pustka i biel.Teraz, gdy wiedziałem czego szukać, ciemny wał lodu wyraźnie wskazywał linię brzegową.Rozciągał się w lewo i prawo jak okiem sięgnąć, dokładnie na przecięciu linii, którą maszerowałem tutaj.Tamtędy nie idę - zdecydowałem.Sądząc po paralitycznym śladzie, stamtąd właśnie przybyłem i wracać nie ma sensu, tym bardziej że na kosmodromie już ostrzą noże na moje powitanie.Wobec tego trzeba iść brzegiem, w stronę przeciwną niż kosmodrom.Tak też zrobiłem, starając się ignorować fakt coraz niższego położenia słońca.Gdy zapadnie noc, zapadnie też kurtyna za niejakim Jimem di Griz.Chyba że znajdę jakieś schronienie, na co na razie się nie zanosiło.W miarę zachodzenia słońca, gasła nadzieja na znalezienie czegokolwiek.Byłem zmęczony, a do powłóczenia nogami mobilizowała mnie tylko perspektywa zbliżającej się śmierci.Prosta czynność marszu była wszystkim i musiało minąć całkiem sporo czasu, zanim rozpoznałem, co oznaczają poruszające się na tle horyzontu ciemne kształty.To byli ludzie, którzy na dodatek szli w moim kierunku.Wraz ze zrozumieniem tego faktu, wylądowałem na śniegu; zastyg­łem w bezruchu patrząc, jak trzy postacie przemykają cicho jakieś dwieście jardów ode mnie.Przemieszczali się z wprawą zawodowych narciarzy.Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z pola widzenia, po czym wstałem z nową nadzieją w sercu.Wiatr ucichł, śnieg ustał i ślady były doskonale widoczne.Ci narciarze zmierzali gdzieś, gdzie zdążą przed nocą, nie mieli bowiem ze sobą żadnego sprzętu czy prowiantu.Skoro oni zdążą, to ja też!Nie było to jednak takie łatwe.Choć drogę miałem w miarę przetartą, nogi to nie to, co narty, przynajmniej w tych warunkach.Teoria była słuszna, ale w praktyce omal nie zawiodła.Miałem już naprawdę dość, gdy goniąc resztkami sił w przedwieczornym zmroku, zobaczyłem przed sobą czarny kształt budynku.Mój umysł nadal był w stanie hibernacji, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, co właściwie widzę.- Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym kierunku.Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych.A więc nie jeden, lecz grupa budynków.Małe drzwi, kamienne ściany, dwuspadowe dachy.Ogólne brzydactwo, dla mnie jednakże piękne.Tylko, do cholery, co tak skrzypi?Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu.Ledwie to zrozumia­łem, a już znalazłem się na brzuchu.Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się.Niejedna osoba, lecz całe stado defilowało o rzut kamieniem ode mnie.Do dziś zresztą nie wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli.Fakt, że tego nie zrobili.Kroki maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły.Desperackim wysiłkiem zerwałem się na nogi i podążyłem za nimi.Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z nich znikał w pierwszym z budynków.Potężne drzwi zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku nim, pchany jakimiś rozkazami mego organizmu, których to rozkazów istnieniu dotąd nie miałem pojęcia.Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę.I ani drgnęły.Życie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście są zabawne, ale gdy się dzieją, są tragiczne.Szarpanie, ciągnięcie, próba obrócenia klamki nie dały absolutnie żadnych rezultatów.Nowe zapasy siły odpłynęły równie błyskawicznie, jak się pojawiły.Oparłem się o drzwi, aby nie upaść.Ustąpiły z lekkim zgrzytem.Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem, co jest za nimi.Na pół wszedłem, na pół wpadłem do środka, pozwalając im zamknąć się za sobą.Ciepło, rozkoszne ciepło ze wszystkich stron.Oparłem się o ścianę i roz­koszowałem się tym pięknym doznaniem.Byłem w długim i słabo oświetlonym korytarzu.Sam, ale znajdowało się tu wiele drzwi, a z każdych mógł ktoś wyjść.I nie było dokładnie nic, co mógłbym wtedy zrobić.Gdyby jakaś złośliwość losu zabrała ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na pysk i nie pozbierał się już o własnych siłach.Stałem więc na podobieństwo żywej zmarzliny, tworząc wokół siebie rosnącą kałużę z topniejącego śniegu.Najbliższe drzwi, jakieś dwa jardy ode mnie, otwarły się i na korytarz wyszedł mężczyzna.Wszystko co musiałby zrobić, by mnie dostrzec, to obrócić głowę.Widziałem go doskonale, mimo parszywego oświetlenia, więc i on nie miałby żadnych problemów.Facet zamknął drzwi, wsadził klucz w zamek, przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo ignorował.Najwyższy czas przestać się wygłupiać.Raz miałem więcej szczęścia niż rozumu, ale liczyć na coś takiego ponownie byłoby głupotą.Trzeba zniknąć z korytarza, biorąc poprawkę na fakt, że drzwi dopiero co zamknięte dawały dużą szansę, iż nikt się nimi w najbliższym czasie nie zainteresuje.Zdjąłem rękawice, wsuwając je wraz z czapką za pazuchę, czując, jak do moich fioletowych palców wraca życie (wraz z mniej przyjemnymi odczuciami), po czym za pomocą przeżutych na miazgę drutów z prze­gryzionego kabla zabrałem się za zamek.Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam wspaniałe uzdolnienia.Mówiąc krótko, uśmiechnęło się do runie szczęście.Wewnątrz była ciemność, w którą błys­kawicznie wsiąkłem, zamykając za sobą te cholerne drzwi.I Po raz pierwszy od chwili podjęcia ucieczki, miałem szansę na sukces.Z westchnieniem ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę.Znaczy, prawie zapadłem, gdyż mimo senności, wyczer­pania i otumanienia, dotarło jednak do mnie, że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen.Dokonać tyle, co ja ostatnio i dać się złapać z powodu zaśnięcia, to byłoby naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej ugryzłem się w język.Przeszyła mnie fala bólu - zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i omal nie odgryzłem sobie języka.Za to senność przeszła jak ręką odjął.Zacząłem macać drogę w ciemnościach i ruszyłem przed siebie.Był to ciasny pokoik albo średnio szeroki korytarz.Stanie tutaj niczego nie dawało, toteż ruszyłem przed siebie.Tuż za najbliższym załomem muru zobaczyłem poświatę.Ostrożnie wystawiłem głowę.W ścianie było okno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •