[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłnaszą przypadkową ludzką tarczą.Nadeszła pora na odrobinę improwizowanej jazdy.Było mało miejsca na robieniezygzaków, ale nie miałam innego wyjścia.Pojechałam szlakiem prowadzącym na lewą stronęwąwozu, a potem znowu odbiłam w prawo.Z tyłu dał się słyszeć krzyk.Miałam nadzieję, żefacet nie cierpi na chorobę lokomocyjną.Gwałtownie okrążyłam ogromny pień i znowutrzymałam się lewej strony, ale tylko przez chwilę.Wszystko zależało od mojejnieprzewidywalności.Nick osuwał się na mnie i musiałam go odepchnąć.Krzyki z tyłuzagłuszały warkot silnika, a nawet łomotanie mojego serca.Zobaczyłam gałąz zestrzeloną zdrzewa po lewej stronie mniej więcej metr ode mnie.Nie była duża, ale znajdowała się mniejwięcej na wysokości samochodu i widok eksplozji drzazg i pyłu towarzyszący jej opadaniuwyprowadził mnie z równowagi.Ostro skręciłam w prawo i znowu popędziliśmy w dółwzgórza.Potem wjechaliśmy na górę od innej strony i wpadliśmy na kamień, którego niezauważyłam.Uderzyliśmy w niego tak mocno, że kierownica wyskoczyła mi z rąk.Chwyciłam ją z powrotem i obróciłam.Zobaczyłam koniec wąwozu.Miałam przedsobą pięćdziesiąt metrów czystego szlaku, więc popędziłam po nim zygzakiem.Liczyłam, żedotrę do drogi, którą wcześniej przyjechaliśmy z Lee.Problem polegał na tym, że tamta drogasię urywała.Skończyła się spory kawałek dalej.Ale zauważyłam lukę między drzewami,która mogła do niej prowadzić.No więc pognałam prosto na nią, prosto w jej mroczny otwór.Jechaliśmy szybko, z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt na godzinę, a potem - hura! - wpadliśmy napofałdowaną starą drogę prowadzącą na wyrąb i znalezliśmy się w lesie.Poczułam się dobrze. To przyjemne uczucie trwało całe dwadzieścia sekund, bo po chwili droga znowuzniknęła.Mieliśmy przed sobą ścianę młodych drzew.Wdepnęłam hamulec.- Możesz kawałek przejść? - zapytałam Nicka.- Chyba tak - powiedział.Miał przyjemny głos.Zostawiłam go z jego myślami, a sama wyskoczyłam z samochodu.Dobrze było sięuwolnić od tego zapachu.Spojrzałam na faceta na pace.Jedno spojrzenie mi wystarczyło.Gość miał poważnekłopoty.Wszystko wokół niego było wysmarowane krwią.Miała jaskrawoczerwoną barwę inaprawdę było jej mnóstwo, jakby ktoś wziął stary sztywny pędzel i wysmarował nimaluminiową pakę.Twarz tego człowieka zupełnie straciła kolor.Zamknął oczy.Pomyślałam,że umiera albo już umarł.Wzięłam jego karabin i rzuciłam go Homerowi.- Może lepiej nie zostawiać samochodu - powiedział Homer, odrywając ładownicę odpaska żołnierza.Wiedziałam, o co mu chodzi.Gdyby udało nam się dojechać dalej, mielibyśmywiększe szanse.- Tam jest luka - powiedział, kiwając głową w stronę rosnących wyżej drzew.- Możeto szlak.Zawahałam się.- W porządku - ustąpiłam.Krzywiąc się, odchyliłam tylną klapę paki i ściągnęłam żołnierza za nogi na ziemię.Spadając, wydał z siebie coś w rodzaju jęku, więc jednak nie umarł, ale chyba byłnieprzytomny.Kiedy potoczył się parę metrów w dół, mignęły mi ciemno - i jasnobrązowejelita albo jakieś organy wyłażące mu przez dziurę w brzuchu.Poczułam się tak, jakby mojewnętrzności też miały za chwilę wypaść, tyle że przez usta.%7łołądek zwinął mi się jak ciężkamata na sali sportowej.Znowu wskoczyłam za kierownicę i pojechałam w stronę luki między drzewami.Tawyprawa wydawała się długa, ciężka i szalona.W trawie czyhały najróżniejsze pułapki: pnie,kamienie, dziury.To było jak najeżdżanie na progi spowalniające co sto metrów, w dodatkuze stanowczo zbyt dużą prędkością.Kiedy zbliżyłam się do luki, Homer krzyknął.Przezchwilę miał stłumiony głos, bo odwrócił się i patrzył przez tylne okno, ale gdy znowu na mniespojrzał, jego słowa dotarły z pełną mocą:- Są za nami, u podnóża pagórka.Już strzelają.Cholera!Silnik gwałtownie ucichł.Akurat kiedy luka między drzewami była już tak blisko. Jeszcze trzydzieści metrów i zasłoniłby nas las.Nigdy wcześniej żaden pojazd nie zgasł mi wten sposób.Uświadomiłam sobie, że w silnik trafiła kula.Nic nie mogliśmy na to poradzić.Gwałtownie otworzyłam drzwi i wyskoczyłam z samochodu, licząc na to, że Homer i NickGreene robią to samo z drugiej strony.Pochyliłam głowę i ruszyłam biegiem w stronę drzew,ale już po pierwszym kroku poczułam, że nie mogę opuścić Nicka, chociaż bardzo mniekorciło.Podbiegłam do niego.Homer już mu pomagał, położywszy sobie jego rękę naramionach.Homer to duży chłopak, ale potrafi być delikatny, kiedy zechce.Czyli mniejwięcej raz na trzy lata.Kule świstały wokół nas, chyba przede wszystkim z lewej.Nick dyszał, próbując iść,ale bez większych sukcesów.Myślę, że w równym stopniu co osłabienie fizyczneprzeszkadzał mu strach.Chwyciłam go w pasie i prawie go ponieśliśmy.Pokonaliśmypiętnaście wyczerpujących metrów, potem jeszcze pięć.Było słychać, że kule się zbliżają,żołnierze coraz staranniej do nas mierzyli.Potem jedna świsnęła tak blisko mnie, że poczułamjej gorąco na policzku.Przyłożyłam wolną rękę do twarzy, myśląc, że trafię na żar.Nickskrzywił się i lekko zatoczył do przodu.Byłam pewna, że oberwał.Znalezliśmy się w cieniudrzew [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •