[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kane potrząsnął głową, obojętny uśmiech pojawił się na jego ustach.- Dwieście pięćdziesiąt - nie więcej!- Ale wcześniej uznałeś, że rzeźba jest bezcenna.- Wymień swoją cenę, psiakrew! Nie odważę się narażać na gniew Damatjysta.- Mój gniew może się okazać groźniejszy - odparował Kane.Żyły nabrzmiały na grubej szyi rozwścieczonego Eberhosa, sięgnął ręką do rękojeści miecza.Stojący za nim Waldann nie­spokojnie przesunął obciążone złotem torby.Webbre i Haigan nonszalancko zbliżyli się i stanęli z obu boków Kane'a - ich brutalne twarze uśmiechały się do alchemika szyderczo.Levar­dos, nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy, cofnął swoje krzesło.Szybki rzut oka dookoła ujawnił, że pozostali ludzie Kane'a przybliżają się z wolna, kładąc ręce na broni.Przysadzi­stą postać Stancheka można było zobaczyć, jak mamrocze ins­trukcje swojemu pomocnikowi, który ruszył bez pośpiechu, by zamknąć drzwi.Kane wziął rzeźbę ze stołu i zaczął obracać ją w palcach; uś­miechał się urągliwie, a z jego oczu patrzyła śmierć.I Eberhos wiedział, że śmierć krąży naprawdę blisko.- Do diabła co mnie obchodzi gniew Damatjysta - roześ­miał się nagle.Zabrzmiało to jak agonalne rzężenie.- Nauczy­łem się wszystkiego, czego stary skąpiec mógł mnie nauczyć.Mam dosyć złota, żeby ułożyć moje życie jak zechcę.Zatrzymaj przeklętą rzeźbę, jeśli sprawia ci to przyjemność, Kane - jeśli Damatjyst chce ją mieć, niech sam szuka.Mam zamiar znaleźć kolejną tawernę i kilku bogatych głupców, którzy zagrają ze mną.Drżącymi palcami zebrał złote monety, i uśmiechając się słu­żalczo ruszył do drzwi.Przerażony Waldann przylgnął do jego pleców niczym cień i obaj znikli za podartą kurtyną.Webbre i Haigan zaśmiali się, zagwizdali i ścisnęli przestra­szoną tancerkę między sobą.Opyros wziął rzeźbę z rąk Kane'a i przypatrywał się jej ze czcią.Levardos pozwolił sobie na słaby uśmiech.Kane spostrzegł kpiarskie gesty Stancheka i potrząsnął głową z dezaprobatą.- Jego szczęście go uratowało - odparł na mil­czące pytanie w oczach Levardosa.- Kilka tysięcy w złocie, je­den człowiek do ochrony i sukinsyn wyszedł stąd żywy.Stan­chek myśli, że miałem zamiar się tym zaopiekować.- Możemy go jeszcze znaleźć - zaproponował jego zastęp­ca, podnosząc się.- Nie licz na to - poradził Kane.- Niemniej jednak zro­biłem sobie śmiertelnego wroga, a kiedy miałem szansę, pozwoliłem mu odejść.Levardos, czy kiedykolwiek przedtem byłem tak nieostrożny?- Nie - przyznał tamten i wsunął swój sztylet z powrotem w ukrytą w rękawie pochwę.IIIPRZED ŚWITEMKane ciągle wpatrywał się ponuro w zasłonięte wejście.Opyro­sowi przyszło na myśl, że jego fascynacja czarną figurką może sprowadzić na Kane'a nieprzewidziane kłopoty.Ostatecznie Ka­ne miał liczne interesy z alchemikiem, a było prawie pewne, że Damatjyst dowie się, w czyje ręce wpadła rzeźba.- Nie martw się Eberhosem - uspokoił go Kane, kiedy poeta podzielił się swymi wątpliwościami.- Jeśli nie jest głup­szy niż myślałem, jeszcze tej nocy będzie daleko od Enseljos.Damatjyst z pewnością obwini go o kradzież, a w tych spra­wach jest bardzo pamiętliwy.- Teraz rzeźba jest twoja i ciekaw jestem, co chcesz z nią zrobić?Ale poeta już podjął decyzję.- Jak powiedziałem, mam na­dzieję wezwać Klinure - by pójść jej śladem w tajemnicze kró­lestwo snu.Będę wdzięczny, jeśli pokażesz mi odpowiednie cza­ry.Myślę, że twoja wiedza o tych rzeczach jest daleko głębsza niż zechciałeś wyjawić.Ale jeśli jesteś temu przeciwny, będę szu­kał wiadomości o tych czarach na własną rękę i gdzie się tylko da.- Odkrycie ich mogłoby wymagać trochę wysiłku - powie­dział Kane.- Nie, jeśli jesteś przekonany, zrobię czego chcesz.Ale stopień ryzyka jest niewiadomy.Myślę, że możesz poczekać, aż twoje myśli będą trochę jaśniejsze niż dzisiaj.- Mam ochotę spróbować tego jak najszybciej - stwierdził Opyros.Napełnił swój kufel starannie.- Ale dobrze, pocze­kam.Chcę, żeby moje myśli rozchmurzyły się przed tą próbą.Spróbujemy jutro?- Jutro w nocy, jeśli sobie życzysz - zgodził się Kane.­Noc jest królestwem Klinure.Wydam odpowiednie zarządzenia.- Gdzie? Moja pracownia będzie dobra?Kane potrząsnął głową.- Myślę, że znajdziemy lepsze mie­jsce.Atmosfera jest rzeczą niezmiernie ważną, potrzebujemy sa­motności - miejsca wolnego od złych emanacji, gdzie nikt nam nie przeszkodzi.Sny pozostają pod wpływem otoczenia, w ja­kim znajduje się śniący.Genius loci Enseljos nie sprzyja marze­niom, których szukasz.Myślę, że Stare Miasto posiada nastrój, jakiego pragniesz; jedna z jego świątyń powinna zachować je­szcze okultystyczne fluidy, umożliwiające łączność duchową z mroczną muzą.- Świątynia Vaula jeszcze stoi - zasugerował Opyros.- To wojowniczy bóg o nieco zimnej i prozaicznej naturze - zaprotestował Kane.- Myślałem o świątyni Shenan.Księ­życowa bogini powinna sprzyjać tej próbie.- Nie wiedziałem, że jej kult sięga tak daleko na północ.Gdzie jest jej świątynia?- Pokażę ci - wymijająco obiecał Kane i zaczął rozprawiać o kulcie Shenan w czasach Starego Miasta.Rozmawiali do późna w nocy.Levardos opuścił ich na chwi­lę, by wypełnić jakieś polecenie.Kiedy wrócił i wdał się na stro­nie w cichą rozmowę z Kane'em, Opyros poczuł się zmęczony i zaczął ziewać.Niezliczone kufle piwa, w końcu przytępiły jego storturowane przez narkotyki nerwy, wygnały z jego umysłu głosy i obrazy.Opyros zdecydował, z niespodziewaną rzeczo­wością, że jest dostatecznie pijany.- No myślę, że będę ruszał do domu i trochę odpocznę ­ogłosił tłumiąc czkawkę.- Czy może lepiej tego nie robić? Mo­że powinienem wytrwać jak najdłużej, żebym mógł zasnąć jutro w nocy?- Nie, odpocznij trochę - powiedział Kane.- Jeśli wszyst­ko się nam powiedzie, nie będziesz potrzebował zasypiać.Klinu­re sama poprowadzi cię poza bramy snu.- A więc do jutra wieczorem - wycedził poeta, nieporadnie zabierając swoje luźne kartki.Onyksową figurkę już wcześniej zapakował i przymocował do pasa.- Poczekaj.Pójdę z tobą - zaproponował Kane.Skinął na swoich ludzi, by szli za nim.- Gdybyś przypadkiem wpadł na Eberhosa, mógłbyś drogo zapłacić za ryzyko, na jakie go dziś naraziłeś.Kiedy opuścili „Stancheka”, świt był już blisko.Niebo było jeszcze ciemne, ale gwiazdy zaczynały już blednąć.Było zimno i bardzo cicho.Świeże nocne powietrze, wdychane po zadymio­nej, stęchłej atmosferze tawerny, oszałamiało niczym alkohol.Przechodniów spotykało się niewielu; była to ta godzina, kiedy nawet ci, którzy gardzili snem, załatwiali swoje sprawy za drzwiami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •