[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Roland poszedł za nim, trzymając rzemień smyczy owinięty wokół okaleczonej prawej dłoni.* * *Stacja - dostatecznie duża, by można ją nazwać dworcem kolejowym - znajdowała się na środku placu pięciokrotnie większego niż ten, na którym znaleźli obalony posąg, a kiedy Susannah dobrze się jej przyjrzała, uświadomiła sobie, jak stara, brudna i zapuszczona jest reszta miasta Lud.Ten budynek był tak czysty, że prawie raził tą czystością.Żadne pędy nie pięły się po jego ścianach, żadne napisy nie szpeciły oślepiająco białych murów, schodów i kolumn.Tutaj nie było wszędobylskiego żółtego stepowego pyłu, który pokrywał wszystko cienką warstwą.Gdy podeszli bliżej, Susannah zrozumiała dlaczego: strumienie wody nieustannie obmywały ściany stacji, tryskając z kranów skrytych w cieniu miedzianych rynien.Strugi padające z innych ukrytych źródeł obmywały schody, zmieniając je w okresowe wodospady.- O! - zdziwił się Eddie.- Grand Central wyglądałby przy tym jak przystanek autobusów w Byczym Zadzie w stanie Nebraska.- Ależ z ciebie poeta, mój drogi - powiedziała sucho Susannah.Schody otaczały cały budynek i prowadziły do wielkiego, otwartego holu.Nie było tu zasłaniającej wszystko roślinności, a mimo to Eddie i Susannah nie zdołali dobrze przyjrzeć się wnętrzu, gdyż sklepienie rzucało zbyt głęboki cień.Wokół budynku maszerowały dwójkami totemowe zwierzęta Promienia, lecz naroża były zarezerwowane dla stworów, które Susannah miała nadzieję napotykać tylko i wyłącznie w koszmarnych snach - odrażających kamiennych smoków o pokrytych łuskami ciałach, smukłych szponiastych łapach i złośliwych ślepiach.Eddie dotknął jej ramienia i wyciągnął rękę w górę.Susannah podniosła wzrok.i na chwilę zaparło jej dech.Na szczycie dachu, wysoko nad totemami Promienia i smoczymi gargul-cami, jakby sprawując nad nimi władzę, stał złocisty, co najmniej sześćdziesięciostopowy wojownik.Zsunięty na tył głowy, sfatygowany kapelusz odsłaniał jego pobrużdżone troskami czoło, a przekrzywiona chusta opadała mu na pierś, jakby dopiero co zakończyła długą i ciężką służbę jako osłona przed pyłem.W jednej podniesionej dłoni trzymał rewolwer, a w drugiej coś, co wyglądało na gałązkę oliwną.Na dachu budynku dworca kolejowego w Ludzie stał w złotej zbroi Roland z Gilead.„Nie” - pomyślała, gdy znów zaczęła normalnie oddychać.„To ktoś inny, lecz w pewnym sensie on.Ten człowiek był rewolwerowcem i podobieństwo między nim, prawdopodobnie martwym od tysiąca lat lub dłużej, a Rolandem, to cała prawda o ka-tet.”Na południu zagrzmiało.Błyskawice przecięły pędzące po niebie chmury.Susannah żałowała, że nie może dokładniej się przyjrzeć posągowi na dachu oraz otaczającym budynek zwierzętom.Na każdym z nich najwidoczniej wyryto jakieś słowa i podejrzewała, że warto byłoby je odczytać.Jednakże w tych okolicznościach nie mieli czasu do stracenia.W miejscu, gdzie ulica Żółwiowa spotykała się z placem Dworcowym, na bruku był namalowany szeroki czerwony pas.Maud i facet, którego Eddie nazywał Jeevesem, zatrzymali się w bezpiecznej odległości od tego znaku.- Dalej nie pójdziemy - powiedziała stanowczo Maud.- Możecie nas zabić, ale każdy człowiek i tak kiedyś odda duszę bogom, a wolę umrzeć po tej stronie granicy.Nie zamierzam narażać się Blaine’owi dla obcych.- Ja też - dodał Jeeves.Zdjął zakurzony melonik i przyciskał go do nagiej piersi.Wyraz jego twarzy zdradzał trwożny szacunek.- Świetnie - powiedziała Susannah.- Zjeżdżajcie stąd, oboje.- Strzelicie nam w plecy, jak tylko się odwrócimy - powiedział drżącym głosem.- Założę się o mój zegarek.Maud pokręciła głową.Krew na jej twarzy zastygła, zmieniając ją w groteskową maskę.- Rewolwerowcy nigdy nie strzelają w plecy.tyle wiem.- To oni twierdzą, że nimi są.Nie wiemy, czy na pewno tak jest.Maud wskazała na wielki rewolwer z wytartą rękojeścią z sandałowego drewna w dłoni Susannah.Jeeves spojrzał na broń.i po chwili wyciągnął rękę do kobiety.Gdy Maud ujęła jego dłoń, dla Susannah oboje przestali być niebezpiecznymi mordercami.Teraz wyglądali raczej jak Jaś i Małgosia, a nie Bonnie i Clyde: zmęczeni, przestraszeni, stropieni i od tak dawna zagubieni w tym mieście, że zdążyli się tu już zestarzeć.Przestali budzić w niej lęk i nienawiść.Czuła tylko litość i głęboki smutek.- Szerokiej drogi, wam obojgu - odezwała się łagodnie.- Idźcie, dokąd chcecie, i nie obawiajcie się, że spotka was jakaś krzywda z naszej strony.Maud skinęła głową.- Wierzę, że nie chcecie nas skrzywdzić, i wybaczam wam, że zastrzeliliście Winstona [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •