[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nic nie mógł zrobić.Mógł mówić o ogromnym szczęściu po tym, jak udało mu się przeżyć ostatnią wspaniałaszarżę; na kolejną było już jednak stanowczo za pózno.Gurkhulczycy wlewali się z wolna na plac przed bramą.Część z nich przyklękła,napięła łuki i posłała salwę na most.Maleńkie postaci przewracały się i z pluskiem wpadałydo fosy.Ich krzyki ledwie docierały na szczyt Wieży Aańcuchów.Posadowieni na murach obrońcy odpowiedzieli gradem bełtów z kusz.NiektórzyGurkhulczycy padli jak ścięci, inni zatrzymali się, zawahali, aż w końcu wycofali i -zostawiając za sobą zwłoki na bruku - poczęli szukać schronienia w domach przy placu; byłowidać, jak skryci w cieniu przebiegają od jednego budynku do drugiego.%7łołnierz Unii skoczył z mostu i przepłynął kawałek fosą, zanim poszedł pod wodę iwięcej nie wypłynął.Poranione niedobitki na moście czołgały się rozpaczliwie, podnoszącręce w błagalnym geście.W perspektywie rychłego wyzionięcia ducha idea większego dobranie była dla nich pewnie wielką pociechą.Jezal zacisnął kurczowo powieki i odwrócił się tyłem do tej sceny.- Tam! Na wschodzie!Varuz z oficerami skupili się przy blankach z drugiej strony, skąd wypatrywali czegośna majaczących za Domem Stwórcy podmiejskich polach.Jezal dołączył do nich, osłaniającoczy przed wschodzącym słońcem.Za potężnymi murami Agriontu, za mieniącą się rzeką iwypełniającym jej szerokie zakole miastem coś się chyba poruszało.Jakby szeroki półksiężycpełzł wolniutko w stronę Adui.Jeden z oficerów odjął lunetę od oka.- To kawaleria! Unijna kawaleria! - Jest pan pewien?- To nasza armia!- Spózniona - mruknął Varuz - ale wcale nie mniej mile przez to widziana.- Niech żyje marszałek West!- Jesteśmy uratowani!Jezal nie był w nastroju do świętowania.Nadzieja to piękna rzecz, naturalnie, nadodatek od dawna cierpieli na jej niedostatek, ale wiwaty były stanowczo przedwczesne.Cofnął się do swojego poprzedniego punktu obserwacyjnego i marszcząc brwi, spojrzał wdół.Na placu pod cytadelą przybywało Gurkhulczyków i było widać, że są dobrzeprzygotowani.Toczyli przed sobą zainstalowane na kołach pochyłe parawany, dostatecznieduże, żeby za każdym mogło się ukryć co najmniej dwudziestu ludzi.Te najbliższe Agriontujuż były naszpikowane bełtami z kusz, lecz zamiast się zatrzymać, posuwały się powoli wstronę mostu.Strzały i bełty śmigały w powietrzu w tę i z powrotem.Ranni starali się czymprędzej odczołgać na tyły.Jeden z domów przy placu stanął już w ogniu, płomienie łapczywielizały okap dachu.- Armia! - zawołał ktoś z drugiej strony blanków.- Marszałek West!- W rzeczy samej.- Marovia z posępną miną śledził toczoną na placu krwawą bitwę,która stawała się coraz bardziej gorączkowa.- Oby tylko się nie okazało, że przybywa zapózno.***Bitewny zgiełk podkradał się coraz bliżej w zimnym powietrzu.Trzask, szczęk,niosące się echem nawoływania.Logen powiódł wzrokiem po otaczających go ludziach.Truchtem zmierzali na odsłonięty teren, głośne oddechy i chrzęst ekwipunku, tępozmarszczone czoła i ostre miecze.Wcale nie czuł się podniesiony na duchu, musząc znów w tym uczestniczyć.Smutny fakt był taki, że czuł się bliższy i bardziej ufał Ferro, Jezalowi, Bayazowi iQuaiowi niż swoim rodakom.Owszem, bywało z nimi ciężko, z każdym na swój sposób;często ich nie rozumiał, niespecjalnie ich lubił.ale podobało mu się to, kim się przy nichstał.Tam, na zachodnich rubieżach, stał się kimś, na kim można było polegać; kimś takim jakjego ojciec.Nie był już człowiekiem, który stale czuje na karku tchnienie krwawejprzeszłości, imię ma czarniejsze niż piekło i na każdym kroku musi oglądać się przez ramię.Mógł mieć nadzieję na coś lepszego.Zwiadomość, że może znowu ich zobaczy i będzie miał szansę znów stać się tamtym człowiekiem, dodawała mu sił.Chciał jak najszybciej dopaść murów Adui.Miał wrażenie -przynajmniej teraz, w tej chwili - że mógłby zostawić Krwawego-dziewięć na przedmurzu ibez niego wejść do miasta.Reszta Północnych nie podzielała jednak jego zapału, przez co ich atak bardziejprzypominał spacerek niż szarżę.Doczłapali do zagajnika, dwa spłoszone ptaki frunęły wbiałe niebo i Północni znieruchomieli.Nikt się nie odezwał, jeden chłopak nawet usiadł,oparty plecami o drzewo, i zaczął popijać wodę z manierki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •