[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ktoś do ciebie, Jo-Beth.Odwróciła się i zobaczyła tę samą minę, którą sama musiała mieć przed dwiema godzinami, kiedy wchodziła do salonu.- Howie - powiedziała.- Co się tu dzieje?Jest przyjęcie.- No tak, to widzę.Ale skąd się tu wzięli ci wszyscy aktorzy? Przecież wszyscy nie mogą mieszkać w Grove.- To nie aktorzy.Oni są z telewizji.Jest trochę ludzi z filmu.Niewielu, ale.- Chwileczkę.- Przysunął się do niej i zapytał: - Czy to są znajomi Lois?- Oczywiście.- To miasteczko to prawdziwa karuzela.Kiedy już myślałem, że wiem, co jest grane.- Ale oni nie są aktorami, Howie.- Dopiero co powiedziałaś, że są.- Nie, mówiłam, że są z telewizji.Widzisz tam rodzinę Pattersonów? Przyprowadzili nawet psa.- Wabi się Morgan - uzupełnił Howie.- Moja matka oglądała ten program.Wspomniany pies, sympatyczny kundel, przedstawicie! długiej serii sympatycznych kundli, usłyszał swoje imię i przybiegł do nich w podskokach, a za nim Benny, najmłodsze dziecko Pattersonów.- Cześć - zawołał malec.- Jestem Benny.- Howie, a to jest.- Jo-Beth.Tak, już się poznaliśmy.Howie, czy mógłbyś pograć ze mną w piłkę na dworze? Nudzi mi się.- Na dworze jest ciemno.- Wcale nie - powiedział Benny, wskazując na drzwi, prowadzące na patio.Drzwi były otwarte.Tak jak mówił Benny, noc na dworze wcale nie była ciemna.Zupełnie jakby jasność, wypełniająca dom, o której nie zdążył jeszcze porozmawiać z Jo-Beth, przesączyła się na zewnątrz.- Widzisz? - powiedział Benny.- Widzę.- To chodź, dobrze?- Za chwilę.- Słowo honoru?- Słowo honoru.Aha, a jak ci naprawdę na imię?Malec miał zaskoczoną minę.- Benny - powiedział.- Zawsze tak miałem na imię.- Wyszedł w jasną noc razem z mieszańcem.Zanim Howie uszeregował w kolumnę niezliczone pytania, które mu się cisnęły na usta, poczuł, jak ktoś przyjaźnie klepnął go w plecy, a głęboki głos zapytał:- Podać coś do picia?Howie podniósł zabandażowany kikut na znak przeprosin, że nie podaje ręki.- Cieszę się, że pan przyszedł.Jo-Beth mówiła mi o panu.W ogóle to jestem Mel, mąż Lois.Zdaje się, że znacie się już z Lois.- Tak.- Nie wiem, gdzie przepadła.Zdaje się, że uwodzi ją jeden z tych kowbojów.- Podniósł kieliszek.- A ja na to jak na lato.- Udał zawstydzenie.- Co ja wygaduję.Powinienem wyrzucić łobuza za drzwi, strzelić mu w łeb, co? - uśmiechnął się szeroko.- Oto Nowy Zachód, czyż nie? Nic mnie to nie obchodzi.Jeszcze jedną wódeczkę, Jo-Beth? Napijesz się czegoś, Howie?- Owszem.- Śmieszne, prawda? Dopiero kiedy przychodzą te sny, człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, kim naprawdę jest.Ja.ja jestem tchórzem.I nie kocham jej - odwrócił się.- Nigdy jej nie kochałem.- Odszedł zataczając się.- Nigdy jej nie kochałem.Suka.Wredna suka.Howie patrzył, jak Mel ginie w tłumie, a potem spojrzał na Jo-Beth.Powiedział bardzo powoli:- Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkich chodzi.A ty?- Ja mam.- Więc mi wytłumacz.Jasno i wyraźnie.- To ma związek z tym, co się stało wczoraj w nocy.Z tym, co zrobił twój ojciec.- Chodzi o to, że się spalił?- Tak, czy raczej o to, co z tego wynikło.Wszyscy ci ludzie.- uśmiechnęła się, obrzucając ich spojrzeniem -.Lois, Mel, Ruby.wszyscy byli wtedy w Pasażu.To, co pochodziło od twojego ojca.- Nie mów tak głośno, dobrze? Przyglądają się nam.- Wcale nie mówię głośno, Howie.Nie przesadzaj.- Mówię ci, że się przyglądają.Czuł siłę ich spojrzeń; twarze, które widział w eleganckich tygodnikach lub na ekranie telewizyjnym, wpatrywały się w niego z dziwnym natężeniem, prawie niespokojnie.- Więc niech się przyglądają - powiedziała.- Nie zrobią nikomu nic złego.- Skąd wiesz?- Jestem tu cały wieczór.To jest zupełnie Jak zwyczajne przyjęcie.- Język ci się plącze.- Chyba mogę się zabawić raz na jakiś czas?- Nie twierdzę, że nie.Uważam tylko, że nie jesteś w stanie ocenić, czy są niebezpieczni, czy nie.- O co ci chodzi, Howie? Chcesz mieć ich wszystkich dla siebie?- Nie, nie.Oczywiście, że nie.Nie chcę mieć nic wspólnego z dżaffem.Jo-Beth.- Może on i jest moim ojcem, ale to nie znaczy, że mi się to podoba.Na dźwięk słowa "dżaff" w pokoju zapadła cisza.Teraz wszyscy obecni: kowboje, gwiazdy oper mydlanych, aktorzy z komedii sytuacyjnych, piękne kobiety i cała reszta - patrzyli prosto na nich.- O cholera - zaklął Howie cicho.- Nie powinnaś tego mówić.- Popatrzył na otaczających ich ludzi.- To pomyłka.Ona nie to miała na myśli.Ona nic jest.nic należy.Chodzi o to, że jesteśmy razem.Ona i ja.Jesteśmy razem, widzicie? Moim ojcem był Fletcher, a jej.jej nie.- Miał uczucie, jakby wciągały go ruchome piaski.Im bardziej się szamotał, tym głębiej się zapadał.Pierwszy przemówił któryś z kowbojów.Miał oczy, które w prasie określono by jako lodowato - błękitne.- Pan jest synem Fletchera?- Tak.owszem.- Więc pan wie, co mamy robić.Nagle Howie zrozumiał znaczenie spojrzeń, które skupiły się na nim, ledwie wszedł do pokoju.Te istoty - Fletcher nazywał je "hallucigenia" - znały go; przynajmniej tak im się zdawało.Zrozumiał, kim dla nich był; pragnienie, które widział w ich oczach, nie mogło być bardziej czytelne.- Niech nam pan powie, co mamy robić - odezwała się jakaś kobieta.- Przyszliśmy tu ze względu na Fletchera - powiedziała inna.- Fletcher nie żyje.- Więc ze względu na ciebie.Jesteś jego synem.Co mamy robić?- Czy chcesz, żebym skończył z córką dżaffa? - zapytał kowboj, zwracając na Jo-Beth błękitne oczy.- Jezus Maria, nie!Chciał ująć Jo-Beth za ramię, ale już jej przy nim nie było - cofała się powoli w stronę drzwi.- Wracaj! - zawołał.- Nic ci nie zrobią!Sądząc po jej minie, słowa Howie'ego niezbyt podniosły ją na duchu w tym towarzystwie.- Jo-Beth.Ja nie pozwolę, by cię skrzywdzili.Chciał biec za nią, ale zausznicy jego ojca nie pozwoliliby odejść swojemu jedynemu przewodnikowi.Nie zdążył do niej podejść, gdy czyjaś ręka schwyciła go za koszulę, a potem druga i trzecia, aż błagalne, pełne uwielbienia twarze otoczyły go ciasnym kręgiem.- Nie mogę wam pomóc! - krzyczał - puśćcie mnie!Widział kątem oka, jak przestraszona Jo-Beth otwiera drzwi i wymyka się z domu.Wołał za nią, ale wzmagający się chór błagań zagłuszał każde jego słowo.Ze zdwojoną siłą zaczął sobie torować drogę w tym ścisku.Może i były to sny, ale całkiem solidnie zbudowane; ciepłe i zdaje się - wystraszone.Potrzebowały wodza i wybrały właśnie jego.Nie był przygotowany do objęcia tej roli - zwłaszcza jeśli oddzielała go od Jo-Beth.- Dajcie mi przejść, do cholery! - krzyczał, przedzierając się przez tłum połyskliwych, oświetlonych od tyłu postaci.Ich zapał nie stygł; przeciwnie, wzmagał się w miarę jak on coraz bardziej im się opierał.Dopiero kiedy schylił się i przedostał między swoimi wielbicielami jak tunelem, udało mu się od nich uwolnić.Poszli za nim hurmem do przedpokoju.Drzwi frontowe były otwarte [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rozszczep.opx.pl
  •